Debiut…treningowo na plus

cov_ 0005

Koncentracja przed moimi pierwszymi Mistrzostwami Polski; zdj. Zbyszek Kowalski

Kiedy emocje opadły, głowa ochłonęła i analiza została wykonana, mogę spokojnie myśleć co dalej a jest o czym. Co prawda wyścig wszedł mocno w nogi bo jeszcze dziś pisząc ten wpis mam obolałe czwórki, a w niedzielę już kolejny start z serii ŻTC, ale teraz tydzień rege, więc nie muszę się tym bólem przejmować. Zresztą jak boli to rośnie ;) czyli i forma i mięśnie.

Bardzo przydał mi się objazd trasy, który wykonałem tydzień wcześniej podczas weekendu z Zuzą, która startowała w Brodnicy w Volvo Triathlon Series. Pamiętałem bardzo dobrze każdy zakręt, dziurę, wiedziałem dokładnie jak jechać. Obawiałem się jedynie wiatru, który wtedy dał mi mocno w kość, dlatego też stożki zostawiłem w domu, nie zabierałem ich żeby nie korciły. Ostatecznie byłem jednym z niewielu którzy jechali na „zwykłych” kołach, ale z drugiej strony wg mnie aż tak dużo na tej trasie by nie dały, na zjazdach i tak bardzo dobrze się czuję, więc nie traciłem w ogóle, zresztą nie było też za bardzo gdzie.

Pogoda sprzyjała, piękne słońce, między 24 a 26 stopni, sporo trasy w cieniu, było na prawdę przyjemnie. Po burzach i ulewach z poprzednich dni nie było nawet śladu, służby porządkowe wykonały świetną robotę, trasa była niemal idealnie przygotowana.

Miałem nakreślony w głowie plan od kilku dni, robiąc rozgrzewkę na trasie szukałem odpowiedniego miejsca na atak w końcówce, pozostawały dwa pytania, jak będzie wyglądał początek wyścigu i czy na tej trasie będą szanse na jakikolwiek atak, odjazd?

Najbardziej obawiałem się właśnie pierwszych kilometrów, nie znałem konkurencji, nie byłem pewny swoje formy względem ich poziomu, a wyścig zaczynał się dwoma lekkimi ale jednak podjazdami. Od początku nastawiony byłem na mocny początek, dlatego też mały blat od startu w gotowości, nie mogłem na początku odpaść na tył.

Na szczęście start nie był aż tak mocny, a tempo kontrolowali zawodnicy w pomarańczowych strojach, od początku bardzo aktywni byli zawodnicy Ośka Warszawa, którzy tego dnia wielokrotnie atakowali i właściwie których cały czas się trzymałem, nawet stwierdziliśmy, że mamy w końcu podobne stroje, to prawie, jak jeden team.

Wracając do wyścigu, początek jechało mi się bardzo dobrze, nawet zdecydowałem się na początku sprawdzić nogę na jednym z pierwszych podjazdów, jeszcze na dojazdówce do rund i na chwilę odjechać… oczywiście nikt od razu nie za bardzo był skory do mocniejszej pracy i ataków, dlatego za chwilę „wróciliśmy” do peletonu, ale już wtedy wiedziałem dwoe rzeczy, po pierwsze, noga podaje a po drugie, ucieczka nie będzie prosta, zresztą w końcu to Mistrzostwa Polski a ja jestem świeżakiem, który dopiero zbiera kolarskie doświadczenie.

 

Cały czas jednak starałem się być z przodu i nie ruszałem w ucieczki, początek pojechałem zachowawczo, kontrolując aby być cały czas w pierwszej 15-20. Jechaliśmy równo, ucieczek było dość sporo, ale wszystkie były w miarę szybko kasowane, jeśli dobrze pamiętam, żadna nie jechała dłużej niż 10min. Trasa na to nie pozwalała a peleton jechał cały czas dość mocno, chociaż nerwowo i szarpiąc. Podjazd ogień, na górze zluzowanie, w dół i podjazd ogień i luzowanie i tak w kółko, pracy było dość sporo.

cov. 0155

Zdj. Zbyszek Kowalski

Cały wyścig, czyli 112km przejechałem ze średnią 41,6km/h co jest moim dotychczasowym rekordem, a trasa była bardzo pofałdowana co zresztą widać na poniższym podsumowaniu.

MP1

MP2

Było oczywiście jak zawsze nerwowo zwłaszcza na pierwszych rundach, gdy większość osób nie znała jeszcze trasy, zakrętów czy kilka dziur przez co jednego kolarza ktoś zepchnął, dosłownie w rów, bo przecież inaczej wjechałbym w małą dziurę. Druga kraksa, którą widziałem i prawie w niej uczestniczyłem była na jednym z lekkich podjazdów na którym był mały zaokrąglony krawężnik, przy którymś jeden z zawodników lekko przyhamował, a drugi za nim naciskając mocno na pedały, musiał również w ostatniej chwili zacisnąć hample i sam przeleciał przez kierownicę blokując przednie koło… i to był zawodnik jadący bezpośrednio przede mną… zdążyłem tylko awaryjnie lekko wypiąć jedną nogę i balansując jakimś cudem go minąć, chociaż miałem wrażenie, że niemal po nim przejechałem.

A myślałem tak, gdyż przez ok 1/3 okrążenia miałem coś w kole, co wyglądało jak numer startowy i bałem się, że być może agrafka jest wbita w oponę. Nie mogłem się zatrzymać i tak z tym jechałem, próbując zaciskać przedni hamulec żeby odleciało i w końcu się udało. Jak się później okazało był to kawałek spodenek, który w jakiś dziwny sposób zerwałem? Ciężko powiedzieć, to się wydarzyło zbyt szybko, ja najbardziej się obawiałem, że uderzyłem pedałami w plecy tego kolegę.

Jedna za ok jedno okrążenie pojawił się on cały i zdrowy z przodu, pogadaliśmy chwilę, a za kilkanaście minut poszliśmy razem w ucieczkę, która niestety też szybko została zlikwidowana, za mało osób chciało pracować, zresztą nie ukrywam, że ja w tym momencie też byłem chwilowo zmęczony po jednym mocnym pociągnięciu na hopce.

cov. 0120

Z przodu kolega, który leżał; zdj. Zbyszek Kowalski

Około 80km zaczęły łapać mnie skurcze, powróciły moje „demony”, ale wiedziałem co robić, żeby aż tak nie przeszkadzały, po pierwsze nie stawać w pedały i polewać nogi wodą. Było całkiem nieźle, wszystkie podjazdy na siedząco i było prawie ok.

Nerwy zaczęły się, gdy okazało się, że już zjeżdżamy do mety i nie ma jeszcze jednej rundy a liczniki wskazywało co innego. Okazało się, że runda nie ma 10 a 9 km i było lekkie zamieszanie z tego powodu. Każdy zaczął nerwowo wcinać żele, banany, pić, wyrzucać puste bidony, bo przecież zostały ostatnie kilometry. Zaczęło się przepychanie do przodu, każdy chciał być na jak najlepszej pozycji.

Cały czas trzymałem się środka grupy, wiedziałem, gdzie będę chciał spróbować swoich sił, peleton jechał już równo i szybko, nie było spowolnień, zaczęło się odliczanie i oczekiwanie na nawrót na 400m przed metą, to był najtrudniejszy moment w całym wyścigu. Na 10km przed metą, gdy próbowałem przejść do przodu i stanąłem w pedały, czwórki odmówiły pracy, zabolało, polewałem nogi dalej wodą, ale nie wiele to pomagało… zacząłem kalkulować, jedyna szansa to ucieczka ale jak skoro nie mogę przycisnąć, mięśnie już bolały, bidony prawie puste, a w grupie z przodu przepychanki i bluzgi.

Dałem sobie jeszcze chwilę, ale na 6km przed metą wiedziałem, że finiszu, takiego jak bym chciał nie będzie, skurcze nie ustępowały, a łokcie poszły w ruch, a przed nawrotem będzie jeszcze zwężenie bo roboty drogowe… kilka osób łapie jeszcze gumę, strzelają szytki, ktoś próbuje po chodniku objechać grupę, za co ostatecznie zostaje zdyskwalifikowany. Osoba którą uważałem za jednego z faworytów odpuszcza i ostatecznie zalicza DNFa.

Przemyślałem sprawę raz jeszcze i razem z jednym z kolegów z Ośki postanowiliśmy przed zwężeniem zjechać do tyłu i spokojnie finiszować z grupą. To była chyba dobra decyzja, biorąc pod uwagę fakt, że moim priorytetowym startem jest Australia i tam będę walczył do upadłego. Szkoda byłoby teraz naderwać mięsień czy zaliczyć jakąś głupią kraksę. A w czołówce działo się, walka o drugie miejsce na łokcie, połamane szprychy i jeszcze kilka dziurawych opon.

Ostatecznie wjechałem na metę na 43 miejscu z 61 osób, które ukończyły z 17 sekundami straty do drugiego, 10 osób wycofało się w trakcie, treningowo był to bardzo dobry start. Po analizie wykresów, tętna i jedzenia, odwodnienia nie było, a skurcze to raczej nadal niedobór minerałów i  brak rozciągania, nad którym nadal pracuję.

Teraz jednak będzie go znacznie więcej i do tego kupiliśmy roller. Nie ma nie mogę, trzeba to potraktować priorytetowo, bo już było dobrze, i wróciło.

Doświadczenie zebrane, głowa pracuje, noga podaje… podsumowując, jest progres i to duży, czas przełożyć go na lepsze wyniki.

#ItsAllUpToMe

 

Dodaj komentarz